niedziela, 16 lutego 2014

Berlinśkie wojaże

Waletynki to niezwykle pięknie kiczowate święto. Zewsząd bombardowani jesteśmy serduszkami, różyczkami, misiami i czekoladkami - od tej słodkości nie jednego z nas potrafi rozboleć głowa, a czasami portfel. Są jednak dobre strony tego święta, chociażby widok starszych stażem par trzymających się za ręce (mnie to zawsze rozczula). Moja druga połówka postanowiła zabrać, mnie za Odrę, do Berlina. To naprawdę niesamowite, że tak blisko nas mieści się jedna z największych stolic Europy, miodem i mlekiem płynąca. Niemcy zdecydowanie różnią się od nas mentalnością, u nich walentynki są mniej kiczowate, bardziej ludzkie. Sami ludzie są bardziej serdeczni, odzwzajemniają uśmiech, przy okazji będąc bardziej wyciszonymi. Jakież dziwne było podróżowanie zupełnie cichuteńkimi środkami komunikacji! Tam prawie nikt ze sobą nie rozmawia! Mniej mojego bleblania - zapraszam na krótką fotorelację z wycieczki, która okazała się małowalentynkowa.



Wycieczkę rozpoczeliśmy od Kurfurstendamm Strasse - uliczki projektantów. Będzie mi się śniła przez kilka lat, byłam w raju! :O Widzicie ten uśmiech przed witryną Lagerfelda? :D



Później wybraliśmy się na dworzec główny, by znaleźć się finalnie na Alexander Platz i pławić się w sławie! Zabawne jest to, jak ubranie i sprzęt potrafią stworzyć otoczkę luksusu. Kiedy wybraliśmy się pod teatr na Postdamer Platz, traktowano nas jak ekipę reporterską. To chyba Canon Mark II tak zadziałał :D






 Szukając domu Marlene Dietrich, natknęliśmy się na to cudeńko. Ściany były pokryte lustrami, które odbijając światło, tworzyły zjawiskowy efekt! Domu Marleny i tak nie znaleźliśmy - nikt nie wiedział, gdzie się mieści :<


 





Chciałabym aby tak wyglądały  katolickie kościoły!

Z racji iż pożyczyliśmy aparat wart miliony, nie mogliśmy zrobić sobie normalnego wspólnego zdjęcia. Zatem selfie spod pomnika Homoseksualnych Ofiar Holocaustu, o którym wszyscy zapominają na rzecz "labiryntu"





I końcóweczka - brama Brandenburska oraz Bundestag


Oczywiście nie omieszkałam zawitać do kilku ciekawych sklepów i restauracji. W jednym z takich magicznych miejsc upolowałam creepersy TUK obsypane gwiezdnym pyłem. Taka wizytówka Berlina jako miasta Love Parade. Nawet Bowie nie powstydziłby się założyć ich na swoją stopę. ;)


To miasto to racji dla wegan i wegetarian - w każdym sklepiku da się dorwać takie smaczności, a knajpek serwujących tematyczne jedzenie jest więcej niż Mcdonaldów w Poznaniu (niemieckie maki są prowege - za 1,59 euro można kupić tam VEGEBURGERA) :D


Podsumowywując - Niemcy to bardzo specyficzny kraj, aczkolwiek nieco inny niż mógłby się wydawać. Ludzie są naprawdę mile nastawieni do polaków, przynajmniej dla nas tacy byli. Berlin nie ma darmowego WIFI, nawet w Subwayach trzeba łączyć się przez specjalne portale, rejestrować się i płacić. Komunikacja miejska jest szybka i czysta. Metro odjeżdża średnio co 5 minut, a dojedzie się nim wszędzie. Zjeść można i za małe pieniądze, chociaż my skusiliśmy się na wypad do Sunshine Burgers, gdzie jeden wegański burger kosztuje 6 euro (razem z frytkami). Gdybym miała taką możliwość - bywałabym w Berlinie co łikend, to miasto jest bardzo klimatyczne. Jeżeli lubisz atmosferę bohemy i modernistyczną spuściznę - wybierz się tam koniecznie!
_____________________________________________________

 Swoją drogą - widzieliście już najnowszą pracę Floriana Malaka (reżysera, który nakręcił "Zmiany")? Ta produkcja promuje najnowszą kolekcję wiosenną marki Cropp. Tatuaże, bary karaoke, tajwański klimat. ISTNY CZAD!