czwartek, 8 września 2016

Być mamą dwójki chłopców part 1

Jestem mamą dwójki chłopców. Chłopców o naturze dość egzotycznej - mają cztery łapy i są łyse, a na dodatek zdarza im się być porównanym do krówek. Chłopcy noszą imiona po postaciach z bajki, jak na tak niezwykły wygląd przystało. To Bolek i Lolek. Niedawno stuknęła im 18-nastka, ale wciąż wyglądają na dzieciaki - są karłowaci, ciągle wyskakują im pryszcze. Lubią zabierać sobie zabawki, często słyszę ich krzyki, gdy podczas wyrywania sobie misia, jeden nadepnie innemu na ucho/łapę/łepek. Chłopcy bardzo chcieliby dołączyć do chińskiego gangu, więc nie radzę wam z nimi zadzierać.  



Jak to się stało, że przygarnęłam aż dwójkę nagich bliźniaków, w dodatku bez rodowodu?

72 tygodnie temu odeszła ode mnie moja poczciwa staruszka Balbinka w wyniku nieuczciwej rozgrywki z padaczką. Zmarła na zawał serca, we śnie. Lament był olbrzymi, przed długi czas spałam z jej posłaniem na poduszce. Płaczu nie było końca, wraz z moją mamą złożyłyśmy obietnice - "Już nigdy żadnego psa, nie zniesiemy tego więcej". Aż w końcu żałobę rozjaśniła nam wiadomość od koleżanki. Brzmiała jak alarm -"Halo, houston! są dwa łysole do przygarnięcia!". W głowie zapaliła mi się czerwona kontrolka, pomyślałam, że zrobię sobie przerwę od wycierania nosa i oglądania zdjęć Balbinki. Wiedziałam, że chcę zrobić dobry uczynek i udzielić schronienia dwóm, skrzywdzonym przez los psiakom, dlatego też nie czułam wyrzutów sumienia wobec Balbinki. Czym prędzej weszłam na stronę Fundacji Fioletowy Pies i ujrzałam dwójkę urwisów - totalnie dziwacznych, niby szczeniaczki, a wyglądają jak stare dziadki. Serio - musicie to zobaczyć! 


Mała chwila konsternacji i już wiedziałam. Wiedziałam, że te psiaki muszą trafić do mnie. Nie chciałam ich rozdzielać, nie chciałam żeby trafiły do kogoś innego. Tylko jak tu przekonać mamę, że będę odpowiedzialną mamą i tylko sporadycznie zasięgnę jej porady, a w sytuacjach iście kryzysowych, poproszę ją o pomoc. Podesłam psiaki mojej przyjaciółce, była nimi zachwycona do tego stopnia, że przyjechała do mnie kilka godzin później . Moja mama siedziała na fotelu i pogrążając się w rozpaczy, ucinała sobie drzemkę. Obudziłam ją i od razu przystąpiłam do działania. Przysunęłam ją do fotela, pokazałam chłopaków. Kątem oka widziałam jak jej koniuszki ust unoszą się ku górze, jednakże nie dała po sobie poznać tego entuzjazmu. Zapytała o to, którego chcę przygarnąć. Gdy powiedziałam, że obydwóch, spojrzała na mnie jak na kosmitkę, w głębi duszy wiedząc, że i tak postawię na swoim.
Nie minęło kilka minut, jak wysłałam wiadomość do Fundacji. W odpowiedzi załączono formularz przedadopcyjny, w którym musiałam wyspowiadać się ze wszystkich swoich i rodzinnych grzeszków. Odsyłając go, serce biło mi jak szalone. Wiedziałam, że decyduję się na pieski z interwencji o których wiadomo tyle, że ojciec był grzywaczem, mama kundelkiem i próbowano sprzedać je z lewymi papierami prosto z luksusowego bagażnika jakiegoś starego punciaka. Więc w głowie miałam istny kociołek rozmaitości "Czy je dostanę? Czy nie będą chorować? Czy dam sobie z nimi radę? A co jeśli mnie nie polubią?" - nękałam samą siebie, stukając w czoło fantomowym palcem. Wielką mi radość uczyniono, gdy dowiedziałam się, że za niedługo przytupta do mnie Pani z wizytą przedadopcyjną. 
Ding-dong - zadzwonił dzwonek, a w drzwiach stanęła Pani Domańska. Okazało się, że to nie tylko właścicielka hodowli Grzywaczy Chińskich, ale i mama moje koleżanki z podstawówki. Mówię sobie "ha, wygrałam!" Kobitka usiadła ze mną w salonie, porozmawiałyśmy, rozejrzała się po domu. Usłyszałam, że jest na tak i nie mogłam powstrzymać się od łez szczęścia. Chodziłam po domu i nuciłam sobie kretyńskie piosenki z tekstem równie głupim, co polskie stand upy. Byłam w takiej euforii, że czas minął mi wyjątkowo szybko i nadszedł "chwarny dzień".
Wynajęłam samochód z wypożyczalni i namówiłam swojego chłopaka, by go poprowadził, bo jak na poważną personę, jaką jestem, nie posiadam prawka. Zgodził się bez słowa i nazajutrz siedziałam już w aucie razem z nim oraz moją przyjaciółką, która była świadkiem mojego postradania zmysłów.Tak, tak, jechałam po Bolka i Lolka pieprzone 280km, aż do Opola! Na miejscu wszystko przebiegło pomyślnie, zasmuciłam tylko rodzinę z domu tymczasowego na tyle, że matka z dziećmi poszła na spacer, a psiaki wydał mi jej mąż. Podpisałam umowę "zobowiązuje się do dożywotniej opieki nad..." - to brzmiało tak poważnie!


I takim oto cudem, w małej, białej cliówce znalazła się wielka poducha z ikei, 5 kilo karmy, tysiące zabawek walających się po nadgryzionym koszu wiklinowym, psie pieluchy i podkłady oraz koc, pod którym siedziałam ja sama z dwójką, nowoprzysposobionych dzieciaków. Modliłam się tylko, żebym nie zasikały mi tapicerki, bo w regulaminie wypożyczali widniały okrągłe trzy cyfry. W przeciągu kilku tych godzin powrotnych i postojowych, strach przeradzał się w irracjonalną miłość do dwójki łysoli. Po mału przestawałam wierzyć, że to tylko sen i kiedy na spacerze, Bolek obsikał mi nogawkę, wiedziałam, że wzięłam sobie na plecy niezły bagaż. Ale wiecie co? To był  jeden z najwspanialszych dni w moim życiu, uwzględniając w tym spodnie przyozdobione uryną.